Awantura, którą J.T. Gross jak zwykle swą publikacją wywołał, sprawia nieodparte wrażenie, jakby toczyła się daleko od sedna opisanych wydarzeń. Cóż, z faktami dyskutuje się trudno, łatwiej pisać o wrażeniach.
Pod koniec lat 80. pojechałem do pewnego laboratorium do Paryża. Ówczesnym zwyczajem naszych rodaków zabrałem jedyną dostępną, a jako tako wymienialną, walutę, czyli litr (nie wiem, dlaczego) spirytusu, co okazało się niezwykle pożyteczne. Otóż dla przełamania początkowych objawów rezerwy, naturalnych w stosunku do nowego kolegi, zaproponowałem, że przygotuję poobiednią kawę na „sposób polski”, czyli jak to się u nas mówi – „po turecku”. Różnica polegała na tym, iż dolewałem do niej trochę wspomnianego spirytusu. Kiedy po pewnym, dość jednak długim czasie koledzy poprosili sami, bym zrobił swą „zupę kawową”, wiedziałem, że stałem się „swoim”. I wtedy spotkała mnie niespodzianka. Koleżanka, Argentynka pochodzenia węgierskiego, oświadczyła, że jestem swój chłop, ale też że kiedy się dowiedzieli, iż ma z nimi pracować Polak, zaprotestowali. Polak znaczy antysemita. Przyznaję, że mnie zaparło, coś takiego spotkało mnie już raz w Niemczech, ale szokowało w dalszym ciągu. I prawdę powiedziawszy, trochę jednak ciążyło. Dyskusja była trudna, jeśli nie beznadziejna, bo co można powiedzieć, gdy atakują już nawet nie wojną, a towarzyszem Gomułką i jego histerią z 1968 r. Słyszałem przecież o anonimach wypisywanych przez różnych „prawdziwych” Polaków, załatwiających swe małe i duże porachunki.
Dziesięć lat później, także w Paryżu, byłem świadkiem wydarzenia, które mocno wzbogaciło moją argumentację w przypadku podobnych dyskusji.
Francja miała także swą kwestię żydowską i wcale nie stawiała żywego oporu w trakcie jej „rozwiązywania”. Wiadomo o tym z historii, z literatury, z filmu. Ciekawe, że tam opowieści tego rodzaju są możliwe i nikt nie wytacza armat. To, z czym się spotkałem, było jednak niezwykłe.
Byłem mianowicie świadkiem intrygującej opowieści pewnego starszego już człowieka o poszukiwaniach jego ojca, aresztowanego w ostatnich dniach okupacji Francji.
W pewnym momencie swych badań w archiwum akt dawnych odkrył coś, co zmieniło jego życie. Przeszedł na emeryturę i zajął się wyłącznie obsesyjnym wręcz śledztwem. Odkrył mianowicie, że już po wojnie w jego kraju istniały obozy internowania dla ludzi zatrzymanych w czasach rządów Vichy. Posiadał kopie dramatycznych listów komendantów obozów do prefektów z 1947 r., przedstawiających tragiczną sytuację żywnościową i zdrowotną internowanych i zakończonych prośbami o zasilenie finansowe, bez którego musiała nastąpić katastrofa. Zaiste niesamowite. Tak długi czas po wyzwoleniu. Posiadał również kopie spisów osób internowanych, ich dane personalne i kraj pochodzenia. Była tam cała Europa, w tym również Polska.
Być może wtedy popełnił błąd. Poszedł z tym do prasy. Jedna z gazet o dużym zasięgu „popełniła” publikację i się zaczęło. Nie, proszę się nie łudzić, nikt nie dyskutował o meritum. Zaczęto dochodzenie, nie wiem, czy tylko w prasie, jakim cudem osoba bez wykształcenia w zakresie historii dotarła do archiwum, a zwłaszcza do takich dokumentów. I na tym sprawa się zakończyła. Żadnej innej reakcji. Nawet oskarżenie o „szkalowanie Narodu”.
Zdesperowany rozpoczął pisać listy do różnych wpływowych polityków, od których otrzymywał zdawkowe odpowiedzi z mglistymi obietnicami. Oczywiście, bez dalszego ciągu. I już.
Wtedy wpadł na pomysł zainteresowania problemem placówek dyplomatycznych krajów figurujących w spisie. Wyobrażam sobie dyplomatów czytających tego rodzaju dokumenty i myślących w głębokiej panice, co z tym fantem, w ramach poprawności stosunków, zrobić. Tak czy inaczej – nie osiągnął niczego.
Publikacja Grossa, choć odbiła się tęgą czkawką, prawdopodobnie też niewiele zmieni. W końcu fakty, o których pisał, nie były tak całkiem nieznane. Pisało o nich kilku historyków i publicystów, lecz uzyskało podobny skutek. Gross zrobił to głośniej, ale nie przekona nieprzekonywalnych, a „przekonywalnych” nie musi przekonywać. A tych, których to interesuje merytorycznie, jest relatywnie niewielu. Zresztą, czyż wszyscy nie przechodzimy nad podziw spokojnie od dyskusji nad ludobójstwem do sporu o zabijanie laptopów? Zwłaszcza że głowy gadające na te tematy są zazwyczaj te same?

Wojciech Sz. Kaczmarek
Tytuł od redakcji