Obiecałem, więc dotrzymuję słowa. Będzie o pomyśle, który urodził się w głowach ojców miasta Poznania. Głowach niewątpliwie skołowanych, a w każdym razie zmęczonych poszukiwaniem jakichkolwiek dodatko-wych wpływów do coraz bardziej ograniczanych możliwości inwestycyjnych budżetu miasta. Ograniczanych w większości nie przez włodarzy samorządowych – choć i ci mają swe zasługi – a przez ciągle nakładane na nich nowe obowiązki z „pełnym zabezpieczeniem możliwości ich realizacji” przez budżet państwa.
Chodzi mianowicie o ideę wprowadzenia opłat parkingowych na podwórkach domów komunalnych. Brak tych opłat oznacza bowiem bezhołowie parkingowe, i brak wpływu opłat do budżetu miasta. Mieszkańcy parkują sobie, jak chcą, a miasto nie ma na remonty komunalnej substancji.
Niestety, nie wiem, czy pomysł, o którym mowa jest samodzielnym wynalazkiem Poznania, czy też już gdzieś w samorządzie się narodził, więc nie wiem również, czy władzom mego miasta należy się francuski tytuł trans-gresseur, czyli przekraczacz.
Ta metoda poszukiwania środków nie jest, oczywiście, nowa. Rząd, zaklinając się, że nie zwiększa obciążeń podatkowych, co rusz wynajduje nowy powód dla wprowadzenia opłaty za cokolwiek. I jakoś, mimo woli, co chwilę wychodzą jakieś winiety, jakieś dopłaty – sprawiedliwe, bo tylko dla użytkowników – jakieś opłaty za gotowość wykonania lub dostarczenia czegoś itp. Przecież górnicy, hutnicy, energetycy, telefonia i co tam jesz-cze cały czas są gotowi zrobić coś, co ktoś zechce lub będzie musiał kupić. Pomysł wykorzystali natychmiast monopolistyczni „świadczyciele” usług, którzy jedni po drugich wprowadzili tzw. opłaty stałe.
Jednak na poziomie gospodarki miejskiej pomysł z Poznania ma niewątpliwie wiele cech wynalazku. Różni się niewątpliwie od wprowadzonych już dawno opłat klimatycznych, bo te dotyczą wyłącznie przyjezdnych. Miej-scowi korzystają z klimatu za darmo.
Zresztą, pomysł opłaty dla przyjezdnych za pobyt, ale już bez „klimatu”, pojawił się stosunkowo dawno, nieste-ty, nie pamiętam jego autora. Uzasadniano go w najprostszy możliwy sposób. Przecież ci „passanci” są, co prawda tylko czasowo, użytkownikami usług komunalnych miejscowości, do której przybyli. Obciążają komu-nikację, zużywają ciągi komunikacyjne itp., a także śmiecą i oczywiście korzystają z sieci kanalizacyjnej. To wszystko obciąża budżet, na który składają się lokalni podatnicy. Pomysł nie uzyskał jakoś aprobaty i tak na-prawdę nie ujrzał światła dziennego. Również z powodu dezaprobaty „ministerstwa od podatków i opłat wszel-kich”, które konkurencji tolerować przecież nie może.
W czasach mej bardzo wczesnej młodości, chyba w trzecim roku obowiązkowego procesu nauczania, klasę, do której uczęszczałem, w ramach nagrody poprowadzono w szyku zwartym do kina. Pokazano nam radziecką bajkę o bardzo złym sułtanie okropnie gnębiącym swych biednych, acz uczciwych poddanych. Paskudny sułtan miał ciągle za mało pieniędzy i stale wprowadzał nowe podatki – gdyby towarzysze radzieccy przewidzieli parapodatki, sułtan wprowadzałby je również. Kiedy już wszystko, co sułtan mógł sobie wyobrazić zostało opodatkowane, a pieniędzy – co on właściwe z nimi robił? – ciągle brakowało, zawołał wielkiego wezyra – nawiasem mówiąc, straszną szuję – i zadał dramatyczne pytanie: „Co robić, wielki wezyrze? Został mi jeszcze jeden pomysł, podatek od śmiechu”. „Nie rób tego, Panie”, odpowiedział wielki wezyr. „Kiedy wprowadzisz ten podatek ludzie przestaną się uśmiechać i w państwie Twoim zapanuje ogromny smutek. Lepiej wprowadź podatek od łez. Ten będzie niezawodny”. Pewnie dlatego, że powszechny.
Zakończę pomysłem, chyba mym własnym, bo w żadnych źródłach, poza bajką, go nie znalazłem. Panowie! Podatek od wychodzenia z domu! Wyobraźmy sobie ten ład i porządek na ulicach. Rozwiązane problemy ko-munikacyjne i wszelkie inne, jakie tylko przyjdą nam do głowy. Że też nikt na to jeszcze nie wpadł. Wstyd.

Wojciech Sz. Kaczmarek