Wybory (?) mamy za sobą. Jak twierdzą z całą powagą niektórzy „optymiści”, spokój aż do wiosny. Nowy parlament naszego tradycyjnie demokratycznego kraju – z naciskiem na „tradycyjnie” – jak na takowy przystało, jest jakoś dziwnie podobny zarówno do tego, który niedawno się rozwiązał, jak i do poprzedniego. Oba ponoć kompletnie skompromitowały idee parlamentaryzmu. Nic nowego pod słońcem. No, może wymieniło się parę twarzy, natomiast trzon „pyskaczy” pozostał bez zmian i drzwi obrotowe trzeba ponownie naoliwić.
Wyrażając przed dwoma laty pewne wątpliwości co do możliwości zmiany charakteru tej reprezentacji ludu polskiego, pozwoliłem sobie napisać, że najważniejsi zostali i niczego nowego spodziewać się nie można. Odkrywcze to nie było, bo mówiąc o konieczności zmian, nikt jeszcze nigdy nie miał na myśli samego siebie.
Po dwóch latach nieustającej „pyskówki” i uświadomieniu sobie, że sytuacja stała się faktycznie patowa, przystąpiliśmy do montażu nowej, lepszej i całkiem niepodobnej do starej emanacji narodu. Jak to zwykle w chwilach „przełomu” bywa, niektórzy, zwłaszcza z dalszych szeregów, odebrali hasło odnowy jako swą poważną szansę i postanowili wziąć sprawy we własne ręce, tzn. opanować pierwsze miejsca na listach. Że zaś mogło się to odbyć jedynie kosztem starych, sprawdzonych i doświadczonych kolegów (ciśnie mi się słowo „towarzyszy”) partyjnych, w większości przypadków musiało się zakończyć tak jak trzeba, czyli przywołaniem do porządku. Biedacy nie zauważyli, że demokracja demokracją, a „porzundek zaś, ale musi być” – jak to mawiają starsi mieszkańcy terenów byłego zaboru pruskiego. „Awanturnicy” ci nie wiedzieli lub zignorowali fakt, że partie mają swych wodzów i że to oni organizują swych pretorian. A na zaufanie trzeba sobie zasłużyć, co jest bardzo trudne, zwłaszcza gdy nie posiada się dostępu do wodza. Tak więc ogólnie mówiąc, osobistości naszego życia publicznego pozostały te same. Wyjątkiem jest chyba LiD, bo biorąc pod uwagę nową strukturę, należało stworzyć coś, co bym nazwał „frontem jedności”, a w związku z tym parę nowych nazwisk, ku zgrozie zasłużonych wyjadaczy SLD, jednak się pojawiło. Zaś przykład prawdziwego porządku dały partie tradycyjne, uważające się za rządzące, w których czołówki list układały ścisłe, a czasami jednoosobowe kierownictwa. Walcząc bowiem z wszelakimi patologiami, nie można sobie w żadnym wypadku pozwolić na zdanie się na przypadek, a z anarchią należy walczyć także we własnych szeregach.
Tak więc „szanowny wyborca” (nie mylić z „ciemnym ludem”) dostał do „wygłosowania”, przepraszam, do wyboru kartki z przedziwnie już znaną treścią. Ci sami nominowali tych samych.
„Ci sami”, włączając nawet drugi szereg, są dość nieliczni, przenosząc się z jednego ugrupowania do innego i permutując między sobą, w sumie decydują o swobodzie naszego wyboru. Powoli, nie bardzo wiadomo od kiedy, kształtuje się grupa zawodowa, która wie najlepiej, co jest dla nas dobre i jak należy postępować. Nie ma już możliwości prostego funkcjonowania w „normalnym życiu” w charakterze „zwykłego Polaka” i musi coś wymyślić, by przyjęty – czasami przypadkowo – model życia zachować. Możliwości są dwie: albo się wyborcom przypodobać, albo ich „właściwie zorganizować”. Obie stare jak świat i obie ciągle w użyciu. Pierwsza ostatecznie prowadzi do bałaganu, druga zaś – do konieczności posiadania informacji, które mogą zapobiegać „nierozważnym” zachowaniom poszczególnych indywiduów. W gruncie rzeczy „przypodobywacze”, nawołując do rozwiązań demokratycznych, w cichości ducha marzą o roli „organizatorów”.
A tak nawiasem mówiąc, oligarchia (z greckiego oligos – ‘mały’, arche – ‘władza’) w znaczeniu dzisiejszym oznacza małą dominującą grupę. Najogólniej rzecz ujmując, oligarchia to rządy autorytarne czy nawet dyktatorskie, które cechują się przywłaszczeniem suwerennej roli w państwie przez małą grupę.

Wojciech Sz. Kaczmarek
Tytuł od redakcji