To, że strefa euro się chwieje, to już banał. Pojawiają się więc opinie, by – nie czekając na spektakularną katastrofę – podjąć działania, które pozwolą rozebrać tę unijną konstrukcję po to, by uratować jej dobre elementy, a przede wszystkim ludzi. Może w podobny sposób powinniśmy pomyśleć o budowanym obecnie nowym systemie gospodarki odpadami komunalnymi? Jeszcze nie jest zbyt późno, by założyć siedmiomilowe buty!

Krytyków znowelizowanej ustawy jest niemało. Nagle wszyscy budzą się z amoku i afektacji, zaczynając ją kontestować. Pomijamy tu kolosalne nieuporządkowanie tej ustawy (brak definicji, sprzeczności z innymi ustawami, podejrzenia o niekonstytucyjność rozwiązań) oraz brak rozporządzeń wykonawczych, niedopowiedzenia i uniki ustawodawcy (np. „nieskasowanie” dotychczasowych umów z mocy prawa i przerzucenie tego obowiązku na właścicieli nieruchomości). Podstawowa wada tej regulacji sprowadza się do tego, że likwiduje konkurencję i zachowania rynkowe na korzyść zawsze droższego monopolu, nie tworząc przy tym realnych narzędzi motywujących do budowy instalacji przetwarzania odpadów. A zatem czy nie pora powrócić do pytań podstawowych? Jeszcze jest czas, bo odliczamy tylko próbnie, a system działa na razie „na sucho”.
 
Darowanemu koniowi…
Tego typu „krwawa” zmiana jest dopuszczalna, ale musi być zawsze motywowana celami wyższymi. Wejście do Schengen załamało rozbudowaną strukturę „celno-pogranicznikowską” na zachodzie i południu kraju, nikt jednak nie kwestionował tych wydarzeń, gdyż proporcjonalność celów względem środków (skutków) była oczywista. Niestety, w przypadku „rewolucji odpadowej” o proporcjonalności mowy być nie może, gdyż cele nie zostaną osiągnięte, zaś utrata dynamiki procesowej w dotychczasowych interakcjach zostanie boleśnie odczuta przez system, który ukaże obniżkę osiągów w sposób nominalny i w układzie porównawczym (w relacji do zaangażowanych środków finansowych właścicieli nieruchomości). Efektywność systemu, mierzona w czterech wymiarach, daje się łatwo oszacować, gdyż nowy system jest dość przewidywalny i przejrzysty.
 
Po pierwsze, efektywność ekologiczna, która – nie wiedzieć czemu – notorycznie przeciwstawiana jest ekonomicznej. Jej pieczęcią jest np. zdumiewające wykluczenie przedsiębiorców z obszaru inwestycji po 1 stycznia br. Rozumiemy traumę z powodu braku absorpcji środków europejskich w tej dziedzinie, lecz nie była ona skutkiem konkurencji ze strony przedsiębiorców, ale braku lokalizacji sytuujących inwestycje wielkoprzerobowe (przykład Krakowa). Zwróćmy jednak uwagę na patologie „oddotacyjne”. Małe finansowanie z okresu przedakcesyjnego skutkowało wysypem mikroskopijnych instalacji, w myśl zasady: „huta w każdej wsi”. Z kolei duże finansowanie z czasu „pełnoeuropejskiego” zaowocowało instalacjami przewymiarowanymi, z niskim efektem ekologicznym. To przedsiębiorcy – a nie urzędnicy – są w stanie budować instalacje, bez bizantyjskiego przepychu. Istnieje też podejrzenie, że często za wyborem technologicznym kryją się lepsze lub gorsze sposoby „perswazji” dostawców sprzętu. Powyższe dysfunkcje, oparte na pułapce dotacyjnej (że „darowanemu koniowi…”), w której znalazły się jednostki bezwłasnościowe (władza ogółu), wspierane narracją unijną o celach środowiskowych, uzupełnia całkowicie nowy efekt odrzucenia przez marszałków bardzo mgliście zarysowanej ich roli zarządczej (kierowania strumieniami).
 
Istotą działań marszałka miało być aranżowanie wsadu do instalacji pożądanych ekologicznie, ale wtedy należało odwołać się do idei praw wyłącznych do tego strumienia (praw ułomnych, ale jednak zdefiniowanych). Marszałkowie jednak nie podejmują się tego, nie chcąc z tego „jałowego” – z ich punktu widzenia – zadania krzesać ani krzty zbędnej kontrowersji, chyba że ulega się lokalnym lobbingom, co jeszcze głębiej obnaża słabość legislacji. Pewną próbą załatania dziury w całej tej konstrukcji było umieszczenie w projekcie fakultatywnego rozporządzenia w sprawie sporządzania wojewódzkich planów gospodarki odpadami zapisu o przydziale strumieni do poszczególnych instalacji (§3 ust. 2). To dowodzi, że regulacja nie spełnia podstawowego celu, a mianowicie „wybodźcowania” budowy pożądanych wielkonakładowych instalacji.
 
Bez hamulców
A ekonomia? Tutaj zupełna katastrofa. Jest aksjomatem, że im mniej konkurencji i kontroli własnościowej, tym drożej będzie sprzedawana usługa, tym więcej kosztów będzie można mnożyć. Pojawia się więc nowo zrekrutowana armia urzędników, potrzebna do organizacji systemu. A podatnicy zapłacą za każdy nowy etat. W tej sprawie nie będzie żadnych hamulców.
Mówiono nam, że będzie taniej. Oczywiście, nie będzie. Ale jest zupełnie inny problem: gminy – przymierzając się do przetargów – najwyraźniej zapominają, że w konstrukcji daniny publicznej, finansującej system gospodarowania odpadami, trzeba ograniczyć się do podstawowej grupy codziennie produkowanych odpadów, podczas gdy większość samorządów chciałaby – najlepiej obniżając cenę – rozszerzyć zakresy obecnie przypisane tej cenie, a najchętniej ująć w SIWZ-ie tak: „ma być czysto”. Naturalnie, można o każdej porze odebrać od mieszkańca wszelkiej maści odpady, ale to wszystko kosztem samego mieszkańca lub dumpingu firm walczących o prawo do rynku. Pewne jest jedno: nowela pogorszyła efektywność ekonomiczną, nie wyzwalając ekologicznej.
 
Efekty społeczne są, oczywiście, ujemne, bo regulacje wprost i jednoznacznie zmierzają do „wypłukania” małych i średnich przedsiębiorców, utrwalając podmioty z udziałem gmin oraz duże, sieciowo działające grupy kapitałowe.
I wreszcie efekty polityczne. Są opłakane – podstawowa kategoria życia publicznego, tj. zaufanie do państwa, zostało tu w najwyższym stopniu nadwyrężone. Bez żadnej proporcjonalnej przyczyny zlikwidowano rynek, miejsca pracy setek przedsiębiorców! A przypomnijmy, że zaufanie do państwa i jego elit (a z całą pewnością legislatura się do nich zalicza) jest tym podstawowym markerem społeczności zdrowej, dynamicznie rosnącej. Co prawda, warunkiem niewystarczającym, ale koniecznym.
Reasumując, co najmniej z ekologicznego, ekonomicznego, społecznego i politycznego punktu widzenia legislacja jest po prostu zła, a próba jej sztukowania (np. przy okazji prac nad inną ustawą) jest pomysłem tyleż marnym, co trudnym do zrealizowania. Jeszcze jest czas na krok wstecz, który pozwoliłby – w oparciu o jasne i klarowne prawo – założyć siedmiomilowe buty.
 
Witold Zińczuk
przewodniczący Rady Programowej Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami
Tytuł i śródtytuły od redakcji