Powodem, dla którego wracam do tematu, o którym już kiedyś pisałem, jest lektura dwóch biografii oraz tocząca się dyskusja o roli i celach IPN.
Całkiem niedawno odbyła się promocja biografii Jarogniewa Drwęskiego, pierwszego, po odzyskaniu niepodległości, prezydenta Poznania. Człowieka niewątpliwie zasłużonego nie tylko dla miasta, ale również – w charakterze prezesa Związku Miast Polskich – dla samorządu terytorialnego.
Zmarł niespodziewanie w 1921 r., pozostawiając po sobie kilka działających do dziś instytucji, z których targi poznańskie, uniwersytet i opera są niewątpliwie chlubą miasta. Miasta, które w sumie o nim zapomniało, potocznie przypisując te dokonania jego równie zasłużonemu następcy – Cyrylowi Ratajskiemu.
Cóż, życie idzie do przodu. Na ogół nie interesujemy się dokumentami źródłowymi, ograniczając się do informacji podawanych przez środki przekazu. Te zaś – siłą rzeczy – interesują się tym, co aktualne, ze szczególnym uwzględnieniem tego, co atrakcyjne. Oznacza to, niestety, iż częściej zajmują się „maglem” z jego najczęściej domniemanymi sensacjami niż faktycznym, obiektywnym opisem rzeczywistości.
W trakcie lektury uderzyło mnie ubóstwo materiału źródłowego, z którego autor biografii mógł skorzystać. Jarogniew Drwęski nie pisał, niestety, pamiętników. Poza kilkoma urzędowymi zapisami nie istniało (lub nie zachowało się) prawie nic. Można się oczywiście domyślać, jakim był człowiekiem, ile wysiłku i pracy włożył w wykonywanie swego zadania, co sądził o otoczeniu. Można wykorzystać nieliczne cudze, z natury rzeczy subiektywne wspomnienia. Niestety, nie wiemy nic o przesłankach, jakimi się kierował przy podejmowaniu decyzji, w jaki sposób poruszał się w polityce, od której w żadnym ciele przedstawicielskim nie sposób się uwolnić, a cele trzeba jakoś osiągać…
I drugie opracowanie, a właściwie wspomnienia, o Wacławie Felczaku, napisane przez osobę niewątpliwie mu życzliwą. Felczak był jednym z głównych kurierów podziemnego państwa, skazanym przez władzę ludową na karę dożywotniego więzienia. W 1956 r. zmieniono mu wyrok na 12 lat więzienia, a następnie – w ramach odwilży – zwolniono i zrehabilitowano. Zmarł w 1993 r. W trakcie uroczystości pogrzebowej pojawił się – z zawałem serca – Stanisław Marusarz. Musiał pożegnać swego kuriera. Zmarł, próbując przemawiać. O śmierci Marusarza (tyle tylko, że zmarł, i to nagle) dowiedziała się cała Polska. O śmierci Felczaka wiedzieli znajomi. PRL dopadł go nawet po śmierci.
On również nie pisał pamiętników. W tym przypadku ewentualny badacz jego życia i działalności znajdzie jednak aż nadmiar materiału. Znajdzie je bez wielkiego trudu w archiwach IPN-u. Tyle że będą to materiały napisane rękoma „oczadziałych ideologią” pracowników urzędów resortów, zwanych dziś siłowymi, w celu uzasadnienia działań „karzącej ręki rozgniewanego ludu”. Na takiej bazie powstanie skrzywiona – bo inna powstać nie może – historia losów ludzi, którzy prostować już niczego nie mogą.
Felczak miał szczęście, którego zabrakło Drwęskiemu. Żyją życzliwi mu ludzie, którym chciało się podjąć wysiłek, by zebrać i opisać swoje o nim wspomnienia, by przejrzeć archiwa i skonfrontować ich zawartość z tym, co wiedzą i tym, co jeszcze dostępne. Ta biografia została „wyprostowana” i oczyszczona z brudu. Pozostają jednak życiorysy tych mniej szczęśliwych, o których nie dowiemy się niczego lub których odbicie zobaczymy w zwierciadle skrzywionym przez „magiel”.
Każde czasy są ciekawe. Zawsze ktoś podejmuje jakieś decyzje, które odciskają się na życiu. Jego i mniejszego lub większego otoczenia. Zawsze są one jakoś umotywowane. I zawsze znajdą recenzentów. Życzliwych i wręcz przeciwnie. Warto podejmować wysiłek, by znaleźć jakiś sposób na utrwalenie tej części życia, której jesteśmy świadkami. Nawet wtedy, gdy wydaje się to mało ważne lub bez większego znaczenia. Nigdy mi się to nie udało.

Wojciech Sz. Kaczmarek

Tytuł od redakcji