Grudniowy, „rocznicowy”, sukces negocjacyjny w Brukseli wymaga paru uwag, choć wydaje się, że wszystko już powiedziano.
Stanęliśmy oto oko w oko z nieznanym. Państwo, którego obywatele borykają się na co dzień z trudnościami okresu przejściowego między dwoma systemami gospodarczymi, tym do którego przywykli i tym nieznanym, dopiero oswajanym, który budzi grozę. Witana z takim entuzjazmem przemiana postrzegana jest, przez trudną do oszacowania część społeczeństwa, jako coś wrogiego, coś co powstało by człowieka pognębić, ubezwłasnowolnić, zdać na łaskę i niełaskę jakiegoś nie zawsze dającego się zidentyfikować kapitału, który przyszedł, by zlikwidować miejsca pracy. Państwo „dawało” i naraz „dawać” przestaje. Tradycyjne gałęzie przemysłu przestają być bezpieczne, nawet Państwo mówi, że się nie opłacają. Argument ten jest jednak odrzucany jako fałszywy. Przecież było tak dobrze, całe lata tu właśnie zarabialiśmy na życie, dostawaliśmy premie i nagrody. Klienci stali w kolejkach, cała produkcja rozchodziła się natychmiast. Kto to zniszczył?
Jeżeli nałożyć na to, widziane przez wszystkich, rozwarstwienie społeczeństwa, trudno się dziwić frustracji i nieufności z jaką ci, którym się nie powiodło, którzy czują się odrzuceni, przyjmują informacje o sukcesach negocjacyjnych. Oto niebawem zostaną postawieni przed wyborem przyjąć wyniki negocjacji jako własne czy pozostawić je „onym” tym, z którymi nic już ich nie łączy i których się nie rozumie. Ani tego co mówią, ani tego co piszą. Tym, których się ledwo słucha. Słucha się natomiast demagogii i pospolitych przeinaczeń, informacji o konieczności ochrony technologii i produkcji, o których świat już prawie zapomniał. Zdumienie budzi prawie całkowite zapomnienie – nie tak dawnych przecież – warunków życia, które teraz jawi się we wspaniałych, kolorowych barwach.
Starsza generacja dobrze pamięta składane od wojny obietnice nowego wspaniałego świata, który miał być owocem wyrzeczeń kolejnych pokoleń budujących komunizm. Pamiętam z dzieciństwa, że w efekcie zawsze wzrastały koszty utrzymania, ale za to taniały lokomotywy.
Używany aktualnie argument, że na początku będzie trudno, ale w przyszłości będzie lepiej, ma swą długą, przynajmniej powojenną, historię i cechę małej wiarygodności. Nie pociąga tych, którzy tej przyszłości nie widzą lub nie chcą zobaczyć. Nie pociąga ich przykład bogactwa Niemiec, Francji czy Hiszpanii. Słyszą o kryzysie gospodarczym, obserwują w telewizji strajki i demonstracje w obronie tak, czy inaczej pojmowanego poziomu życia. Chętnie dają wiarę różnej maści demagogom opowiadającym mrożące krew w żyłach przykłady i straszących fatalnymi konsekwencjami przyłączenia się do wspólnego, europejskiego organizmu. Nie słyszą argumentu, że dopłat po prostu by nie było. Słyszą natomiast, że są niesprawiedliwie zbyt małe. Nie wiedzą i nie chcą wiedzieć o tym, że żadne z Państw członkowskich Unii Europejskiej nie straciło swej niezależności, słyszą natomiast o groźbie utraty przez Polskę tożsamości.
Wydaje się, że nie ma pomysłu jak trafić do tych, którzy w Unii widzą wyłącznie zagrożenie, a których głos może okazać się decydującym w nachodzącym szybkimi krokami referendum. Ciągłe powtarzanie, ile to pieniędzy trafi ostatecznie do kieszeni rolnika (?) na hektar staje się nudne i jakby nie dotyczy grupy, o której mówimy.
Pojawił się jednak ostatnio pomysł, który zapewne autorom wydaje się niezły. Przecież mamy samorządy! Jako część administracji publicznej najbliższa społeczności lokalnej powinny one wziąć na siebie ciężar argumentacji mającej przynieść sukces. A co z ewentualną porażką? Mam poza tym przeczucie, że stosowane tu i ówdzie w trakcie wyborów samorządowych przez kandydatów na burmistrzów pozytywne argumenty związane z akcesją przynosiły skutki odwrotne do zamierzonych. Nie wiem, jaki jest wśród burmistrzów poziom świadomości procesów i procedur unijnych, nie wiem w jakim stopniu administracja samorządowa – i nie tylko – jest przygotowana do przekazania informacji i wykorzystania środków, które mogą napłynąć z Brukseli.
Cóż mamy dużą wprawę w obracaniu sukcesów w porażki, pozostaje mieć nadzieję, że nie będzie to kolejne „zwycięstwo”.

Wojciech Sz. Kaczmarek