Wojciech Sz. Kaczmarek

Nie miało być o wyborach. Niemniej jednak przyszło mi do głowy kilka uwag, którymi chętnie się podzielę. Proszę się nie bać, nie będzie analizy składu Sejmu i Senatu ani omówienia konstrukcji rządu.
Ostatnio pojawiło się, tym razem w sposób zupełnie nieskrywany, kilka nowych (?) elementów wyborczych: powrót do nomenklatury partyjnej, cenzus majątkowy i statystyka.
Jest tak, jak w czasach, o których wielu – bo jednak nie wszyscy – chciałoby zapomnieć: listy wyborcze układają komitety lokalne, a centralne je zatwierdzają. O ile jednak w „zamierzchłej” przeszłości robiono to kolektywnie, a faktyczny decydent skromnie chował się za ciałem zbiorowym, to tym razem z brutalną otwartością robią to liderzy. Stąd jak Polska długa i szeroka popłynęły w świat pojękiwania, popiskiwania i otwarte protesty. To już zależało od siły głosu i jego przełożenia na media. Niektórzy, trzeba im oddać sprawiedliwość, mieli obie te cechy bardzo dobrze wyrobione. Innym, w szlachetnym zapale „dokopania” nie lubianym przez siebie ugrupowaniom, pomogły media. Powstawał przy tym, ku uciesze gawiedzi, całkiem niezły galimatias ignorowany zresztą przez tych, dla których był przeznaczony. Owe głosy, niezależnie od siły, niewiele pomogły i wszystko pozostało tak, jak tego wodzowie sobie życzyli. W końcu jednak to „naczalstwo łuczsze znajet”.
Drugi element, który zresztą wydaje mi się groźny na przyszłość, polega na otwartym już wprowadzeniu opłat z tytułu zajmowanej na liście lokaty. Miejsce kosztuje. Kwoty, jak na razie, nie są jeszcze zabójcze. Ot, „głupie” 50 czy 100 tys. zł, czyli obliczone na kieszeń „przeciętnego obywatela”, pragnącego aktywnie uczestniczyć w życiu publicznym. Jakoś nie bardzo chce mi się wierzyć w spontaniczne społeczne datki na kandydatów czy nawet na partie. Nawet udział rodziny, jeżeli nie najbliższej, wydaje mi się wątpliwy. Pozostaje więc to, co mogło pozostać, czyli sam kandydat, co z góry eliminuje klasę zarabiającą w okolicach średniej krajowej. Może ona jedynie wziąć udział w głosowaniu, w radosnym przekonaniu, że raz na jakiś czas wpływa na kształtowanie państwa. Nie stać cię? To nie pchaj się na listę. Załatwimy sprawę za ciebie, ale oczywiście dla ciebie. Głosuj i żegnaj. My cię urządzimy (parafraza cytatu z dzieła pewnego znanego XX-wiecznego Niemca).
I wreszcie statystyka. Nigdy dotychczas nie była tak obecna i tak nadużywana. Badania tzw. opinii publicznej, oprócz znanych firm, wykonuje każdy, komu wydaje się, że umiejętność posługiwania się czteroma działaniami arytmetycznymi posiadł w stopniu wystarczającym, czyli takim, który go satysfakcjonuje. Następnie z powagą, niezmąconą żadną dającą się zauważyć refleksją, ogłasza się zdumionemu światu, że „z ostatnich badań, przeprowadzonych przez…, wynika, iż…”. Chwilę później z innych badań robionych przez kogoś innego, wg innej metodologii, na innej próbie wynika inne „iż”, co rzekomo świadczy o zmieniających się tendencjach. Jest to postępowanie wygodne dla wielu mediów, bo zwalnia je od myślenia. Wystarczy, że zatrudnią komentatorów, a ci – praktycznie ciągle ci sami – są jedynym wspólnym mianownikiem dla większości badań.
No, ale wybory do parlamentu mamy za sobą. Pozostał jeszcze wybór prezydenta – zaiste trudny, bo musimy wybrać między człowiekiem z zasadami a człowiekiem z charakterem, między prawym człowiekiem lewicy a silnym prezydentem i uczciwym państwem (nie powinno czasem być odwrotnie?). A do tego z nadzieją w przyszłość niech połączy nas Polska, by być bliżej ludzi. Naprawdę jest w czym wybierać…
Biorąc pod uwagę całkowicie pewną drugą turę, zmęczą nas te wybory. Pewien dość znany Anglik pod wpływem wyborczej frustracji powiedział „gdyby wybory mogły cokolwiek zmienić, już dawno by ich zakazano”. To tak ku pokrzepieniu serc.

Tytuł od redakcji