Wojciech Sz. Kaczmarek

Pamiętam – psia kość, zaczynam pamiętać – jak biorąc w 1998 r. udział w posiedzeniu senatu pewnej wyższej uczelni, zaproponowałem wprowadzenie opłaty za egzaminy poprawkowe. Byłem zmęczony poprawkami, „komisami” itd. i na pewno miałem ich serdecznie dosyć. Wtedy właśnie zaczęła się moda na przekładanie egzaminów, bo część studentów była zbyt zajęta różnymi pracami zarobkowymi (nieraz całkiem nieźle dochodowymi, takimi jak handel wewnątrz wspólnego rynku), by tracić czas na takie głupoty jak nauka. Narzekanie na epidemię poprawek było na tyle powszechne, że odważyłem się ów postulat zgłosić. Argumentowałem, że skoro studenci nie mają czasu się uczyć, ale mogą marnować czas egzaminatorów, to być może jakaś drobna opłata wywoła pewną refleksję. Rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Nie wyrzucono mnie, co prawda, ani przez okno, ani przez drzwi, ale szacowny senat zawrzał takim oburzeniem, że na dłuższy czas przeszła mi ochota na zabieranie głosu.
Pełna oburzenia kontrargumentacja mych kolegów sprowadzała się mniej więcej do tego, że nauka jest w tym kraju bezpłatna, że kadra naukowa jest do dyspozycji studentów, w związku z czym student ma prawo do poprawek itd.
I oto upłynęło zaledwie kilka lat, kiedy dowiedziałem się, że umożliwiono pobieranie opłat już nie tylko za egzaminy poprawkowe, ale także za możliwość studiowania. Nagle okazało się, że ci sami oponenci zabrali się z ogromną werwą za organizację, na wielką skalę, płatnych studiów. Co energiczniejsi otwierali prywatne szkoły wyższe. Ci z mniejszymi możliwościami robili to samo w ramach istniejących uczelni. Kiepsko płatni pracownicy naukowi ruszyli do dorabiania. Pojawiło się hasło: „studenci płatni są lepsi, bo płacąc, stawiają wyższe wymagania”.
Wiadomo, edukacja jest towarem. Popyt jest równoważony podażą. A popyt był ogromny. Na popytowe kierunki przyjmowano więc po kilka tysięcy studentów. Żadne pomieszczenia uczelniane nie mogły ich pomieścić. Wynajmowano hale fabryczne, przerabiając je na wykładowe. Wielu ówczesnych studentów, w czasie wykładu, nie było w stanie dojrzeć wykładowcy, a nie wspomnę już o nagłośnieniu. Czego się jednak nie robi dla… powiedzmy, młodzieży. Studia to jednak nie tylko wykłady. To również ćwiczenia, seminaria, kolokwia, egzaminy i parę innych elementów. Przeciążona kadra, niezdolna do zapamiętania nie tylko nazwisk, ale nawet twarzy, z odczuciem, że sprzedaje coś, co finalnie nazywa się dyplomem ukończenia, aby utrzymać się na rynku i sprostać oczekiwaniom, drastycznie obniżyła wymagania.
Nikt nie jest w stanie przepytać takiej rzeszy ludzi, wprowadzono więc niemal wyłącznie egzaminy pisemne, których z kolei nikt dokładnie ani nie czyta, ani nie ocenia. Nikt mi nie wmówi, że egzaminator sprawdzający parę tysięcy napisanych lekarskim pismem prac jest w stanie dokonać ich rzetelnej oceny.
W rezultacie od paru lat polską kadrę ludzi z wyższym wykształceniem zasila spora grupa absolwentów różnego rodzaju uczelni „typu wyższego”, która w skrajnych, mam nadzieję, przypadkach nie potrafi udowodnić, iż opanowała trudną zaiste sztukę sformułowania na piśmie prostej wypowiedzi w języku ojczystym. O treści nie wspominam, nie warto. Pojawia się bowiem zapierająca dech w piersiach głębia ignorancji. I nie jest to licentia poetica.
Dyplom jest jednak dyplomem. Uzbrojony w to narzędzie delikwent zaczyna szukać pracy. Jest przekonany o równości swych absolwenckich praw i ma wymagania. Rynek pracy jest jednak wymagający i coś tam w końcu trzeba wiedzieć. Pojawiają się trudności i frustracja. I oto wpada się na najprostsze w świecie rozwiązanie – trzeba wejść do grupy kierowniczej, by kierować tymi, którzy coś wiedzą i za nas zrobią.
Przeczytałem ostatnio sformułowanie, które wydaje mi się warte zapamiętania: „inwazja pustych łbów”. Czyżby się zbliżała?
Zgadnijcie Państwo, gdzie nie wymaga się kwalifikacji?!