Wojciech Sz. Kaczmarek

Poważna dyskusja telewizyjna: dyskutują dziennikarze, którzy dzielą się przy każdej okazji swymi głębokimi przemyśleniami z widzami. Tematem jest przypadek, który przydarzył się jednemu z uchodzących za ważne dzienników. Zapatrzeni w wysokość nakładu i wskaźniki sprzedaży panowie ujawniają publicznie fakt, iż jeden z kandydatów na prezesa IPN-u – zdaniem pewnego byłego funkcjonariusza SB – donosił, czyli współpraco-wał. Natychmiast inny pan, pełniący w tymże IPN-ie ważną funkcję, ogłasza „zdumionemu” światu, że w tej sytuacji o kandydowaniu mowy być nie może i sprawę uważa za załatwioną. Zaskoczony zainteresowany oczywiście zaprzecza. Robi się awantura. Ale różne rzeczy już widzieliśmy i nie takich zaprzeczeń byliśmy świadkami. Wiemy swoje. Nie jestem pewien, czy była, ale do całości obrazu brakuje mi tylko sondy telefo-nicznej w stylu: „Jeżeli uważasz, że był – dzwoń!”. Opinia publiczna, co prawda, niewiele wie, ale dzwoni. Jakiś zadowolony z siebie prezenter komentuje wyniki: zdaniem naszych widzów… itd. Wkrótce okazuje się, że autor sporządzonej przed laty notatki, o której pewnie już dawno zapomniał, zaprzecza, jakoby miał na temat owej współpracy jakąś wiedzę. Konsternacja, ale dyskusja trwa nadal. Temat jest nośny i na czasie.
Wracam do telewizji. Przedstawiciel owego ważnego pisma z całkowitym spokojem twierdzi, iż nic takiego się nie stało. Dziennik wysoko ceni dotychczasową działalność kandydata, czego najlepszym dowodem jest przy-znanie mu w swoim czasie nagrody. Dlaczego opublikowali „dęte” oskarżenia? W końcu publiczność ma pra-wo wiedzieć – czyli w imię powszechnego dostępu do informacji i jawności życia publicznego. To, że publika-cja zbiegła się w czasie z terminem składania kandydatur, jest oczywistym przypadkiem… Sytuacja jasna, w końcu nic takiego się nie stało.
Brakuje mi informacji, czy nastąpiły przeprosiny. Jeżeli tak, to czy w tym samym miejscu i w takim samym formacie? Nie słyszałem zresztą, by ważny, wspomniany już przedstawiciel IPN-u coś jeszcze do tematu dodał. Ale może się mylę.
W „majestacie” jawności życia publicznego, bez sprawdzenia elementarnych faktów, obrzucono człowieka błotem. Być może w nadziei, że będzie je musiał długo z siebie zeskrobywać.
Zakładając przypadkowość owego współwystępowania czasowego kilku zjawisk, trzeba zadać sobie pytanie, czy istnieje inne wytłumaczenie sytuacji. Jedyne, jakie przychodzi mi do głowy, to news. Rzecz tak pożądana, że jego odkrycie odbiera zdolność logicznego myślenia. Jakiś marnie płatny jegomość dopadł wreszcie coś, co da mu szansę „wypłynięcia”, a gazeta przebije konkurencję. Trzeba pracować szybko i wydajnie. Im więcej newsów, tym lepiej. Kto nie nadąża, odpada.
Filozofii publikowania wszystkiego, co się tylko da, byle szybciej, byle wyprzedzić innych, hołdują ostatnio także ci, którzy z definicji robić tego nie powinni. Presji informacyjnej nie wytrzymują również tzw. historycy z IPN-u. Publikować, a potem się sprawdzi i będzie kolejna publikacja. Im większym szacunkiem cieszy się opisany, tym lepiej. Może nawet uda się wystąpić z nadętą miną w telewizji? Opluto Bujaka, Frasyniuka i wielu innych ludzi o nazwiskach nie tak nośnych. Dowody okazywały się następnie mizerne, ale chwila sławy była…
Cóż, jedni kompromitują się sami, innym trzeba „pomóc”. W ten sposób osiągniemy wreszcie wymarzoną równość. Nareszcie znikną te nieznośne, uwierające autorytety. Co oni sobie myślą? Uważają się za lepszych? Co z tego, że uchodzi za wybitnego filozofa? Porucznik mgr X uważa go za szkodliwą miernotę. Co z tego, że tyle zrobił? Kapral Y słyszał gdzieś, że coś tam było. I tak się piszą życiorysy.
Autorzy listu do Frasyniuka są chyba tego samego zdania, dopóki chodzi o innych.
Na koniec chciałbym zainteresowanym wskazać dodatkowe źródło informacji do wykorzystania. Panowie po-myślcie o maglach. Póki istnieją!