Jakkolwiek trudno podać precyzyjną datę, początek XXI wieku będzie na pewno związany z trudnym okresem przystępowania Polski do Unii Europejskiej. Różnie się na to patrzy, wątpliwości ma i nasze społeczeństwo i społeczeństwa w rozwiniętych ekonomicznie państwach 15-tki. W Polsce boimy się bezrobocia, utraty niezależności, wykupienia przez zagraniczny kapitał, itd. itp. Społeczeństwa 15-tki, mimo wszelkich wysiłków polskiej dyplomacji politycznej i kulturalnej, mają swoje ustalone poglądy na to kto ma do Unii przystąpić i jak wygląda jego gospodarka. Entuzjazmu to nie budzi, czego dowodem są, niekorzystne dla nas, zachodnie badania opinii publicznej oraz sprzeczne ze sobą wypowiedzi urzędników z Brukseli.
Przystąpienie do Unii nie jest wyłącznie sprawą dostosowania prawa do warunków unijnych, jest również związane z problemem daleko bardziej skomplikowanym, dostosowania sposobu myślenia, sposobu zarządzania, wyglądu i działania całego państwa. Podkreślam całego. Nie pojmowanego abstrakcyjnie “państwa administracji centralnej”, przeciwstawianego w dalszym ciągu “państwu samorządowemu”, ale całości, na którą składają się i muszą się składać wszystkie jego elementy, czyli miasta i wsie.
Obraz Polski w Europie budowany jest nie na podstawie obrazu ministerstwa (choć czasami również), ale na podstawie tego co widać. Jak wygląda miasto, jaką ma infrastrukturę, jak jest zarządzane. I nie pomoże tu żadna “kosmetyka”. Niedociągnięcia, braki w zainwestowaniu wychodzą, bo muszą, na światło dzienne.
Unia dzieli się już obecnie na państwa pierwszej i drugiej kategorii. Manipulacje ilością głosów w różnych gremiach nie są w stanie tego podziału zmienić. Porównanie miast krajów pierwszej i drugiej kategorii mówi samo za siebie. Ani Grecji, ani Portugalii nie uda się sprawiać wrażenia, że są Francją, czy Niemcami. I to wcale nie z powodu naturalnych różnic geograficznych. Staramy się dołączyć do Europy z dochodem narodowym na głowę o połowę mniejszym niż Portugalia i chyba porównywalną infrastrukturą miejską oraz zaniedbaniami w zakresie ochrony środowiska.
Oczywiście można, jak się to robi, obciążyć odpowiedzialnością samorządy. Sprawa formalnie jest czysta. Mają kompetencje, niech robią. I samorządy robiły i nadal starają się robić. Dokonania w tym zakresie są niekwestionowalne. Remontowano co się dało, starano się inwestować w nową infrastrukturę komunalną. Konkurowano co do wielkości (sięgających 30% budżetu) nakładów na inwestycje. Wielkim wysiłkiem remontowano budynki komunalne, które teraz ku uciesze beneficjentów ustawy reprywatyzacyjnej, mają wrócić do ich rąk. Bez względu na to, gdzie obecnie przebywają, w jakim stopniu są związani i w jakim stopniu poczuwają się do odpowiedzialności za Kraj.
Wprowadzenie reformy samorządowej przekazało miastom dodatkowe kompetencje, jednocześnie nałożyło na nie dodatkowe ciężary, w postaci niedoszacowanych, jak zwykle zresztą, kosztów zadań z tych kompetencji wynikających. Jednocześnie reforma oświatowa, poza wciągnięciem samorządów w nieustający konflikt z pracownikami oświaty, spowodowała dalsze przesunięcie środków z inwestycji na “konsumpcję”. Nakłady inwestycyjne w większości znanych mi przypadków spadły do poziomu około 15%. Co to oznacza, łatwo sobie wyobrazić. Przy całym zadowoleniu z negocjacji, z wywalczonych kompromisów, z pełnym szacunkiem dla narodowych ambicji, stworzymy trzecią ligę. Za Portugalią, za Grecją.
Myślę, że należy się dobrze zastanowić jaki będzie skutek dalszego finansowego obciążania miast kosztami socjalnej działalności rządu.

Wojciech Sz. Kaczmarek