Tematyka unijna jest ostatnio tak atrakcyjna, że uległem jej czarowi, mimo zdecydowanych uników. Spróbuję więc dołożyć do niej również swoje trzy grosze.
Mam wrażenie, podzielane chyba przez przynajmniej kilka innych znanych mi osób, że przyszło nam żyć w czasach, w których nagle łatwiej zrozumieć to, czego uczyliśmy się na lekcjach historii. W pamięci pozostały nam daty i pewne fakty. Jakkolwiek historia się nie powtarza i wydarzenia dnia dzisiejszego nie są – bo nie mogą być – powtórką dziejów, które już dawno minęły, to jednak odnosi się czasem wrażenie, że „to już kiedyś było”: korupcja i samowola możnych tego świata, kupowanie posad – wprowadzone ponoć do Polski przez Marię Gonzagę – czy spotkanie ze zorganizowaną w inny sposób (w pewnym sensie) zjednoczoną Europą.
Stoimy w obliczu przystąpienia do czegoś, czego nie znamy, czegoś nowego. Nie wiemy, co to „nowe” przyniesie, jakie zmiany spowoduje w życiu naszym i naszych bliskich? Podświadomie czujemy, że będą one duże. Owszem, widywaliśmy to „nowe”, wpadając na parę dni na zachód od Odry, obserwując ulice, okna wystawowe, bywając w restauracjach, zwiedzając zabytki, rozmawiając ze znajomymi i przygodnie spotkanymi ludźmi. Czujemy jednak, że to zbyt mało, że nie da się w ten sposób owego „nowego” przyswoić, obłaskawić i naprawdę zrozumieć. Z jednej strony to nieznane nas ciągnie, a z drugiej…
Kiedy pomyśli się o czasach, w których podejmowano decyzję o wstąpieniu do rodziny państw chrześcijańskich, nie sposób nie odczuć szacunku. Dylematy te dotyczyły, co prawda, populacji znacznie mniejszej. Tej, która miała dostęp do informacji. Nie wierzę, by były mniejsze. I te polityczne, i te gospodarcze, i te związane z wyznawaną wiarą. Entuzjazm nie był, bynajmniej, powszechny. Z pewnością dawni bogowie musieli odejść. Czy będą się mścić? Co przyniesie nowy, nieznany Bóg sąsiadów, którzy – w jego imię – wywierają presję polityczną? Jak się zachować, by nie stracić, z takim trudem budowanej, państwowości? Jak bogaty jest skarb książęcy i czy podoła? Nigdy nie byliśmy nacją szczególnie chętną do wspólnego działania. Nie było, co prawda, partii politycznych w ich nowoczesnym sensie, ale były rody, które miały własne oczekiwania, plany, pojęcie o bezpieczeństwie, przyzwyczajenia oraz swoją siłę i znaczenie. „Nowe” kusiło bogactwem i przerażało. Jednak zwyciężyło, było silniejsze, miało większość…
Niejeden stracił na znaczeniu, wielu położyło głowę. Zmieniły się stosunki gospodarcze, technologie, pojawiła się nowoczesna administracja, a państwo okrzepło. Jedni się bogacili, inni – którzy nie zauważyli zmiany czasu – wręcz przeciwnie. Nie podzieliliśmy jednak losu tych, którzy uważali, że wszystko jest dane raz na zawsze. Że dobrze jest tak, jak jest.
Nie było łatwo, ani wygodnie. Zwolennicy „starego” spiskowali, wreszcie podnieśli bunt i… przegrali.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dzisiaj to, co wówczas z takim trudem przyjmowało się w świadomości, co tak przerażało i z czego jesteśmy teraz tacy dumni, służy jako argument przeciwnikom.
Zasadna jest więc często podejmowana kwestia utraty niezależności politycznej i tożsamości narodowej. Nadchodzące „nowe” sprawi, że utracimy jedno i drugie, staniemy się… Kim? Rozpłyniemy się w europejskiej mgle i świat straci Polaków, czy tylko Polskę? Nasza gospodarka kompletnie się załamie. Jesteśmy bowiem narodem niezdolnym do adaptacji, do nauczenia się nowych reguł i do wysiłku. Argument religijny? Stracimy naszą wiarę. Europa, swymi pokusami zapewne, spowoduje, że bogobojny naród nagle wyrzeknie się swej głębokiej wiary i stanie się bezpaństwową, wykorzenioną magmą obojętnych lub, co gorsza, ateistów.
Zaiste przykre i obraźliwe. Ileż pogardy i niewiary we współziomków mieści się w argumentacji przeciwników „nowego”. Przed „nowym” jednak nie da się uciec. Ono idzie.



Wojciech Sz. Kaczmarek