Że tak powiem
Kadencję cechowały, jak się wydaje, przeciążenie samorządów obowiązkami przejętymi od administracji państwowej, absurdalne upartyjnienie, spadek znaczenia organizacji samorządowych, przesunięcie środka ciężkości wydatków budżetu na „konsumpcję”, mniej więcej 30%-owy spadek nakładów na inwestycje komunalne, ogromny wzrost zadłużenia oraz wyraźny spadek zaufania społecznego do władz samorządowych.
Reforma administracji publicznej, która została przeprowadzona na początku ostatniej kadencji, przekazała w ręce samorządów znaczną ilość kompetencji, których poprzednio one nie posiadały, a które logicznie rzecz biorąc powinny, w większości, znaleźć się w ich rękach. Kłopot polega na tym, że poziom ich finansowania podobno pozostał niezmieniony. Podobno! Biorąc pod uwagę wielkość nakładów bezpośrednich chyba się to nawet zgadza. Nie zgadza się jednak wielkość nakładów koniecznych na owych kompetencji wykonanie. Dopóki zadania z zakresu opieki społecznej, edukacji opieki zdrowotnej były finansowane z budżetu państwa, jakoś było możliwe zadłużenie z tytułu niezapłaconych składek ZUS, opłat za energię, podatków itp. Z chwilą ich przejęcia instytucje kontrolne natychmiast zainteresowały się „jakością wykonywania zadań”. Szacuję te zadłużenia na około 20% i ta właśnie wielkość stanowi wskaźnik niedoszacowania kosztów wykonywania przejętych kompetencji. Gdzieś te pieniądze należało znaleźć. Przesunięto je więc z inwestycji. Dziwi mnie zresztą uległe zachowanie organizacji samorządowych, które przestały walczyć, jakby sparaliżowane kluczem partyjnym swych zarządów.
Nałożyło się na to owo absurdalne upartyjnienie samorządów. Podobnie jak w państwie stwierdzono, że gminy są łupem partyjnym, w związku z czym rozpoczęto „radosną twórczość” polegającą na załatwianiu swoim. Rozrosła się administracja, powiększyły i pozmieniały się rady nadzorcze. Zaprzyjaźnione „instytucje” zaczęły otrzymywać dotacje. Obserwowano „czary” związane z przetargami. Każdy chciał być „dobry”. Przecież to nasi wyborcy. Powstał praktycznie niekotrolowany w wielu miejscach wypływ funduszy. Następowały kolejne zmiany budżetów. Kto nie wierzy niech sprawdzi częstotliwość sesji „budżetowych” w swej gminie. Coś za coś, zmniejszymy nakłady inwestycyjne. Inwestycyjne oznacza również remontowe. Nie inwestujemy i nie remontujemy. Mieszkańcy, czyli faktyczni wyborcy, mogą się jednak niepokoić. Od czego są banki. Bierzemy kredyt. Nie starcza kredytu – wypuścimy obligacje. Jak spłaty się skumulują nas już nie będzie. Niech się martwią następcy. „Po nas choćby potop”. Jeżeli i to nie wystarczy sprzedamy wodociągi albo ogrzewanie. Tu pojawiają się mniej lub bardziej wyraźne pogłoski o gratyfikacjach dla członków zarządów owe transakcje prowadzących.
Żeby było jasne. Nie jestem przeciwnikiem kredytów na cele inwestycyjne. W końcu inwestycje, które mają służyć przyszłym pokoleniom mogą być przez nie w jakimś stopniu spłacane. Uważam jednak, że doprowadzenie zadłużenia do granicy wypłacalności źle rokuje na przyszłość. Kolejne zarządy pozbawione możliwości manewru wezmą na siebie odium złego zarządzania, co zresztą widać na przykładzie kłopotów z budżetem państwa. Może, zresztą, o to chodzi?
Wszystko to, w połączeniu z wielką polityką w radach, która polega na robieniu sobie nawzajem i zarządowi na złość, bez względu na interes miasta i wspólne dobro, doprowadziło do obniżenia się poziomu zaufania społecznego do samorządów. Kto nie wierzy niech porówna wyniki badań opinii publicznej.
Nie mam w tej chwili pomysłu jak tę sytuację naprawić. Niewątpliwie coś z tym trzeba zrobić. Nasze życie społeczne, przynajmniej w części, dostało się w ręce nieodpowiedzialne.
Wojciech Sz. Kaczmarek