Wojciech Sz. Kaczmarek

Kiedyś okres wakacyjny, zwany również przez media ogórkowym, był czasem, w którym z regularnością zegarka z głębi leżącego w Szkocji jeziora Loch Ness wyłaniał się potwór. Nasza prasa obficie cytowała różne periodyki zachodnie, ze szczególnym uwzględnieniem lokalnych angielskich. Bydlę miało zwyczaj wypływać na powierzchnię akurat wtedy, gdy nie było o czym pisać – politycy na wakacjach, żadnej pyskówki, żadnej wojny. Uświadomiłem sobie, że dawno już o nim nie słyszałem ani nie czytałem. Albo drań się uspokoił i nie wypływa, albo stał się mało ważny.
Rzeczywiście, sezon ogórkowy, od paru przynajmniej lat, jakby zanikł. Mimo kanikuły zawsze coś się dzieje. W tym roku tematem dyżurnym była lustracja.
O lustracji napisano już chyba wszystko lub prawie wszystko. Materiał, w postaci słowa drukowanego i mówionego, a także wygłaszanego, dodatkowo został zilustrowany transmisją na żywo z procesu Gilowskiej. Część druga owej transmisji dowodzi słuszności pewnego poczucia, że służby tak dzielnie zbierające wszelkie kwity na obywateli słusznie podejrzewanych o niebezpieczne skłonności po to, by następnie przerobić ich na swe formacje pomocnicze, a w ten sposób uzyskać jeszcze więcej informacji o „obywatelach słusznie podejrzewanych o…”, pracowały nienagannie i starannie. Przede wszystkim zaś zgodnie ze wszystkimi możliwymi przepisami. Żadnego przymuszania, Boże broń szantażu, w żadnym przypadku groźby. Fe! Nie do pomyślenia były przypadki dorabiania sobie na boczku, zaś fałszowanie statystyk w celu zwiększania wydajności pracy, co mogłoby pociągnąć za sobą awans lub choćby tylko premię, po prostu nie mieściło się w głowie uczciwego, ideowego pracownika aparatu. Zaiste imponujące. I takich była większość.
Filozofia poprawiania statystyki, wyznawana od sołtysa po ministerialne departamenty, nie dotykała tych wybranych z wybranych. A przecież zgodnie z jedynie słusznym programem Polskiej Zjednoczonej w celu prześcignięcia znajdującego się na krawędzi przepaści kapitalizmu wydajność wzrastała we wszystkich sektorach. W tak imponującym tempie, że najpierw wystąpiły „przejściowe trudności związane z dynamicznym rozwojem”, a zaraz potem coś, co nie istnieje w ekonomii politycznej socjalizmu, a w normalnej nazywa się krachem gospodarczym. Czyli udało się kapitalistów przegonić. I to mimo wielkiej rzeszy owych ideowców. Po obejrzeniu ww. transmisji skłaniam się do wniosku, iż jednak „mimo”, a nie „dzięki”.
Pierwsza część transmisji procesu dowodziła jednak czegoś wręcz przeciwnego. Były przypadki dopisywania owych „obywateli słusznie podejrzewanych o…”, ale za zgodą przełożonych. Po to np., by ich uchronić przed innymi zbieraczami kwitów. Były przypadki przypisywania im informacji, powoływania się na nich jako na źródło. Przełożeni zaprzeczają stanowczo. Tak postępować mogli wyłącznie nieudacznicy, osobnicy zbyt słabi intelektualnie, by dokonać werbunku i w ogóle zakały resortu, których tenże, oczywiście, pozbywał się tak szybko jak mógł. Czyli natychmiast. W praktyce więc nie występowali oni w resorcie w ogóle. Sprawa jest wobec tego ewidentna. Pisano i mówiono wyłącznie prawdę. Kto został zarejestrowany, na pewno był takim czy innym „źródłem”.
Pojawiają się jednak pewne kłopoty. Wicepremier, który stanowczo zaprzecza, jakoby… i premier proponujący natychmiast, przed zakończeniem postępowania, a mam nadzieję również transmisji, powrót na stanowisko. Wydaje się, iż nie wierzy on w dogmat o nieomylności i prawości „zbieraczy kwitów”.
Przyznaję, że moja wiara i ufność w pewność werdyktów nowego zakonu, tym razem „poszukiwaczy kwitów pozostawionych przez ich zbieraczy”, uległa nagłemu nadwątleniu. Jak to? Czyżby możliwe były kwity nieprawdziwe? Fabrykowane? Czy może to tylko odstępstwo od dogmatu, przypadek szczególny? No, a przecież niedawno publicznie udowodniono, iż fakt braku kwitu dowodzi, co najwyżej, jego zniszczenia. Co z tym zrobić?

Tytuł od redakcji