Co roku polskie uczelnie opuszcza kilkuset młodych architektów krajobrazu. Większość z nich zna cechy ogrodów japońskich, angielskich, śródziemnomorskich, część nawet potrafi opisać amerykański ogród preriowy. Pytanie o ogród polski wprawia jednak w zakłopotanie każdego, komu się je zada.
 
W czym zatem tkwi problem? Czy winny jest system kształcenia? Czy może chęć odnalezienia się w globalnej wiosce, gdzie rodzimość bywa tematem drażliwym? Załóżmy, że istnieje pewien klimat polskiego ogrodu, zespół cech, które składają się na stereotyp równie abstrakcyjny jak wszystkie inne daleko- i bliskowschodnie, średniowieczne i barokowe. Trudno go będzie odnaleźć w założeniach należących do prężnie niegdyś rozwijanej „kultury wysokiej”, która odznaczała się otwartością na świat, a przez to kosmopolityzmem. Poszukiwania mogą być bardziej owocne − chociaż nie łatwiejsze − wśród ocalałych gdzieniegdzie ogrodów urządzonych lub uprawianych w sposób tradycyjny: we wsiach, małych miasteczkach lub na działkach. Wszędzie tam, gdzie elementy kultury wysokiej zostały niegdyś przyswojone na poziomie przeciętnych potrzeb oraz umiejętności. Ten swoisty kod genetyczny wydaje się łatwiejszy do wypreparowania z oddalenia lub z perspektywy czasu.
Syndrom marnotrawnego syna
Być może konieczne są rozstania i powroty. A może − jak u Tuwima – odkrywana poza granicami kraju „potęga, świat nowy, nowe dzieje” stają się niezbędnym tłem, aby docenić „ogródek wiejski, co się kwiatami śmieje”? Jeśli tak, to nie powinno martwić, że powstaje kadra profesjonalistów, przygotowanych do rozwiązywania zadań na poziomie globalnej wioski, ale póki co bezradna w obliczu wyzwań lokalnych. W tym ujęciu także okres równania do standardów ogólnych należy uznać za nieunikniony etap ewolucji w sztuce ogrodów, niczym okres młodzieńczej fascynacji świeżo odkrytymi technikami oraz środkami wyrazu. Od Bałtyku po Tatry spotyka się więc podobny typ rozwiązań przestrzennych, podobne dobory roślin oraz elementy małej architektury, promowane i rozprowadzane przez tych samych producentów. Mimo to homogenizacji polskiego krajobrazu nie da się przyjąć za zjawisko z góry przesądzone.
Historia uczy, że w momencie zagrożenia pewnych wartości kulturowych pojawia się z reguły jakaś próba ich ratowania. Zrozumienie przychodzi więc po pewnym czasie, jak w przypowieści o synu, który roztrwonił własne dziedzictwo. Kiedy wraca do domu po latach tułaczki, ojciec widzi w nim nie tylko dziecko szczęśliwie odzyskane, ale też odmienione i bardziej świadome swej drugiej szansy. Nie jest to więc powrót do punktu wyjścia, ale do sytuacji zupełnie nowej dla wszystkich stron. Posłuszny syn na zawsze pozostanie układny, nieposłuszny może wnieść w życie wspólnoty powiew świeżego powietrza. Ale czy zostanie przez nią przyjęty? W architekturze krajobrazu nie wystarczy jeden nawrócony projektant i świadomy celu inwestor. Potrzebne jest mocne wsparcie ze strony rodzimej kultury wysokiej.
 
Mieszczanin ogrodnikiem
Zachęta do powrotów pojawia się zwykle wśród elit, które najszybciej dostrzegają niszczące oblicze postępu i podejmują pierwsze próby ratowania ginących wartości. Zaczyna się od krytyki stanu istniejącego, od ujawnienia sytuacji problemowej, od polemiki trwającej tak długo, aż zarysuje się jakaś obiecująca idea. Wtedy nadchodzi czas awangardy i przełomu. Ale u źródeł „nowego” znajdujemy często jakąś formę tęsknoty za „starym” – za utraconym rajem, antykiem, mityczną Arkadią. Ożywia ona i przeistacza całą sztukę, w tym także sztukę ogrodów, gdzie odnajdziemy wszystkie te wizje w całym bogactwie postaci.
Ostatnia wielka fala powrotu do korzeni przetoczyła się przez Europę na przełomie XIX i XX w. Grunt przygotował pod nią romantyzm, mitologizując kulturę średniowiecza i nadając jej cechy rodzime. W opinii ówczesnych apologetów, cechy te miały przetrwać w tradycji wiejskiej, niczym nieświadomie przechowany święty Graal. Znamienny wydaje się fakt, że siewcy nowych idei, tacy jak William Morris, Hermann Muthesius czy Wiktor Gartman, nie reprezentowali postaw ludomańskich ani narodowo-patriotycznych, jakie pojawiły się w tym czasie w zniewolonej Polsce. Potępiali brzydotę taniej produkcji przemysłowej i jałowy eklektyzm w architekturze. Krytykowali fasadowość mieszczańskiej kultury, odnajdując jej przeciwieństwo w „swojszczyźnie”. Fascynowała ich jej szczerość i prostota, forma oszczędna i racjonalna, która wynikała z funkcji, a jednocześnie była podyktowana przez klimat i dostępność materiału. Zachwycała także forma organiczna, mogąca się swobodnie rozrastać i korespondować z naturalnym krajobrazem. Ta krytyka i fascynacja utorowały drogę secesji, a potem epoce modernizmu.
Sztuka Młodej Polski rozbłysła zatem eksplozją barw i kształtów dotychczas niedostrzeganych: żółcią kaczeńców i fioletem ostów z witraży Stanisława Wyspiańskiego, bujnością malw z „dziwnego ogrodu” Józefa Mehoffera i polnymi makami Wojciecha Weissa. Willa „Pod Jedlami” stała się wzorcem zakopiańskiego stylu. Pojawiły się dworki w stylu „narodowym” oraz towarzyszące im ogrody, jakby wycięte z otaczającego krajobrazu – leśne, wiejskie, małomiasteczkowe. Zbudowano nowe poczucie tożsamości, gdzie rodzimy pejzaż z obrazów Leona Wyczółkowskiego, Juliana Fałata czy Stanisława Witkiewicza znalazł należne sobie miejsce. Stał się rozpoznawalny w swoim regionalnym zróżnicowaniu, urzekający przestrzennym rozmachem pól, górskich połonin czy fraktalnym klimatem miejskich rubieży.
Po upływie wieku sytuacja zaczyna się powtarzać. Na przedmieścia i wioski przesiedla się kolejna rzesza mieszczan, którzy przenoszą w sferę ogrodu obce nawyki oraz nieznajomość przyrody. Wolą pokryć teren siecią brukowanych tarasów i autostradowych ścieżek niż dopuścić myśl o chodzeniu po trawie. Nie potrafią docenić dobroczynnego cienia oraz zapachu lipy ani piękna żywopłotów z bzów, lilaków i dzikiej róży. Wolą „iglaki”. Wznoszą kamienne kaskady na równinach. Karczują resztki starych sadów, bo wabią osy, a jesienią drzewa gubią owoce i liście. Szukają inspiracji wszędzie, byle nie wokół siebie.
Kłopot z ogrodem polega na tym, że trzeba się nad nim pochylić. Zrozumieć i odczytać na nowo sens naturalnych zbiorowisk, rolę okrajków, mowę barw oraz zapachów wabiących pożyteczne zwierzęta. Należy pokonać opór przed „wiochą” i dostrzec w niej bogactwo tradycji, a zwłaszcza prostą wiedzę ludzi od pokoleń związanych z rolą. I tu otwiera się pole dla rodzimej kultury wysokiej, dla współczesnych elit, bez których postulaty Europejskiej Konwencji Krajobrazowej pozostaną wołaniem na puszczy. Bo Europa stawia na różnorodność.
 
Polacy nie gęsi?
Największe atrakcje turystyczne Kornwalii wykreował w ostatnich dekadach Tim Smit. Najpierw odkrył dla świata zagubione w czasie ogrody w Heligan, później doprowadził do powstania w ich okolicy wielkich szklarni Edenu. Rustykalne dziedzictwo Hiszpanii interpretuje na swój wyrafinowany sposób Fernando Caruncho. W Niemczech nową formułę dla postindustrialnych krajobrazów Zagłębia Ruhry znaleźli Peter i Anneliese Latz. Zielone oblicze Skandynawii kształtuje Stig L. Andersson, podążając śladami swego mistrza Carla Th. Sørensena. Piet Oudolf zachwycił Chicago, rozciągając zwykłą łąkę kwietną obok wielkiej pergoli Franka Gehry w parku Milenijnym. Ważną rolę odgrywają naukowcy zatrudnieni w skansenach i ogrodach botanicznych o nowej formule. To oni uczą ekologii, nobilitują chwasty, wprowadzają w środku miasta zwykły zagajnik, łan pszenicy, grządkę kapusty, sadzą drzewa owocowe na osiedlowych podwórkach, kształtują nowe poczucie estetyki. Inspirują rzesze naśladowców. Przełamują schemat.
Chciałoby się powiedzieć, że Polacy nie gęsi i swój ogród mają. Bo powstała w roku milenijnym wizja odważna i śmiała, utkana z polskich krajobrazów. Jest nią koncepcja Świątyni Opatrzności Bożej, autorstwa Marka Budzyńskiego. Niczym arka Noego zapraszała na swój zielony pokład całą różnorodność rodzimej przyrody i różnych przejawów kultury polskiej. Pomysł, który w innych warunkach stałby się pomnikiem nowej myśli architektonicznej, komplementowanym przez światowych celebrytów, został w końcu „zagęgany” i zmieniony na inny, utrzymany w bezpiecznej, dusznej konwencji. Pomimo patriotycznych pohukiwań z lewej lub prawej strony, tak naprawdę wciąż brakuje nam odwagi, „aby Polska była Polską”. Brak twórczych polemik, mediów nastawionych na coś więcej niż powtarzanie w kółko tych samych mantr. W tym całym zamęcie polski ogród czeka na ponowne odkrycie. Zamknięty w filmowych kadrach Andrzeja Wajdy, Andrzeja Kondratiuka, w zapachu „Jasminum” Jana Jakuba Kolskiego, powracający w oderwanych strzępach poezji, pielęgnowany rękoma wiejskich gospodyń, ukryty za zgrzebną szatą miejskich działek. Czeka…
 
Alina Drapella-Hermansdorfer
Politechnika Wrocławska