Maj i czerwiec to zazwyczaj okres, kiedy odbywają się „dni gminy”. Mamy wówczas do czynienia z wysypem imprez, których celem jest dostarczenie mieszkańcom możliwie dużej ilości rozrywki i okazji do wspólnego spędzenia wolnego czasu. Nierzadko takie festyny uświetniają swoimi występami zespoły przyjezdne z odległych nieraz gmin zagranicznych, z którymi podjęto współpracę.
Przygotowując program takiej imprezy, jej organizatorzy sporadycznie umieszczają na liście propozycję „ambitną”, zaliczaną do tzw. kultury wysokiej. A szkoda. Zaproszenie na koncert muzyki poważnej, znakomity, choć niszowy, spektakl teatralny, wystawa malarstwa czy rzeźby z udziałem autora lub historyka sztuki (w przypadku prezentowania dawnych mistrzów), adresowane do osób, których zainteresowania i możliwości dają podstawę do przyjęcia założenia, iż sprawi im to frajdę, dostępną wyłącznie przy okazji wyjazdu do wielkiego miasta, podpisane przez wójta lub burmistrza, pozwoliłoby im się poczuć zauważonymi przez lokalną społeczność i potrzebnymi w niej. Dla wielu mógłby to być powód do zmiany zdania na temat swojej „dziury zabitej dechami”, w której trudno uświadczyć czegoś sensowniejszego – ponad organizowane od czasu do czasu „igrzyska”. Mało tego, być może nieco inaczej spojrzeliby na lokalną społeczność i ze zdumieniem zauważyliby, że osób im podobnych jest znacznie więcej. Z kolei dla wójta lub burmistrza byłaby to okazja do poznania ludzi, z którymi warto podjąć współpracę. Przekornie należałoby powiedzieć, że podejście takie znakomicie mieściłoby się w dominujących obecnie trendach, mających na celu dbanie o dobre samopoczucie mniejszości i przeciwdziałanie ich tzw. marginalizacji czy wykluczeniu, tym razem z dostępu do „kultury wysokiej”.
Jeśli na problem ten spojrzeć od strony finansowej, to porównanie kosztów wynajęcia profesjonalnej estrady z nagłośnieniem (kilkadziesiąt tysięcy złotych) oraz zaproszenia do wystąpienia mocno przybladłej już gwiazdy (kilkanaście tysięcy) z nakładami koniecznymi na zorganizowanie proponowanego w artykule ambitnego programu, pokazałoby, że różnica w „cenie” byłaby zauważalna na korzyść tej ostatniej.
Oczywiście, naturalna ludzka potrzeba kontaktu ze sztuką, która otwiera przed nami horyzonty wykraczające poza sprawy codzienne, często dotyka transcendencji, nie ograniczając się do okazjonalnego kontaktu. Stąd konieczność stworzenia przez władze gmin oferty, z której korzystanie będzie możliwe niemal na co dzień.
Jeśli porównamy w budżetach gmin kwoty przeznaczone na oświatę i kulturę, niestety, ta ostatnia przegrywa z kretesem. Dysproporcje będą jeszcze większe, gdy ze stosownych rozdziałów budżetu odejmiemy to, co trudno zaliczyć do kultury czy jej upowszechniania.
Tymczasem niektóre formy kontaktu z ważnymi zjawiskami na mapie kulturalnej nie wymagają dużych nakładów finansowych. Przejeżdżając przez małe miejscowości, można zaobserwować popadające w ruinę stare kina. Dzisiejsze możliwości techniczne pozwalają na uruchomienie małego lokalnego kina, bez poważniejszych kosztów. Ważne jest, aby funkcjonowało ono łącznie z biblioteką, kawiarnią, miejscowym muzeum, miejscem, do którego ludzie uczęszczać będą także z innych powodów. Nie musi to być pod szyldem instytucji kultury. Taka działalność może być realizowana w ramach grantu finansowanego przez gminę przy okazji prowadzenia innego rodzaju aktywności. A może kino udałoby się wprowadzić do Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych? Przecież duże miasta nie powinny być w tym zakresie uprzywilejowane.
Doskonale pamiętam przełom lat 50. i 60. minionego wieku i przedpołudniowe koncerty muzyki poważnej, na które nas, uczniów szkoły podstawowej, regularnie prowadzano. Były one poprzedzone komentarzem wprowadzającym, dotyczącym epoki lub kompozytora. Owszem, jeszcze tu i ówdzie prowadzi się tego rodzaju lekcje w placówkach oświatowych, jednak jest to raczej wyjątek od reguły.
Warsztaty teatralne dla dzieci, połączone z edukacją plastyczną, prowadzone są niemal wyłącznie w takich miejscach, do których zgłosi się artysta, który otrzymał grant (najczęściej z Ministerstwa Kultury). Nawet w takiej sytuacji trudno namówić lokalne władze do zagwarantowania tzw. udziału własnego gminy i bywa, że twórcy – postawieni „pod ścianą” – sami go gwarantują.
Tymczasem wiele znakomitych postaci w różnych obszarach szeroko rozumianej kultury albo na stałe mieszka poza dużymi ośrodkami miejskimi, albo opuszcza je sezonowo. Niestety, dość rzadkie jest wykorzystanie tego faktu przez władze samorządowe, celem upowszechnienia reprezentowanej przez nią dziedziny. Najczęściej mamy do czynienia z całkowitym ignorowaniem tego faktu i brakiem jakiegokolwiek zainteresowania.
Wydaje się, że podstawowym problemem jest przekonanie włodarzy gmin, że w obecnej sytuacji sami powinni pełnić funkcje mecenasów kultury, a jednocześnie przyjąć zasadę niefinansowania przedsięwzięć kultury masowej, która sama potrafi na siebie zarobić, i przeznaczać te same fundusze na wspieranie wydarzeń kulturalnych, które ze swej istoty nie są komercyjne, oraz upowszechniać je zwłaszcza wśród młodzieży, choć – oczywiście – nie tylko.
W wielu miejscach w kraju, gdzie dawniej przenikały się wpływy różnych kultur, pozostałe po tych, którzy zazwyczaj wcale niedobrowolnie odeszli lub zostali z tych miejsc wywiezieni, są obecne materialne ślady ich bytności, które przez kilkadziesiąt lat PRL-u zostały zapomniane lub nawet były niszczone. Na szczęście dzisiaj potomkowie tych, którzy kiedyś odeszli, albo wracają, albo przyznają się do swej prawdziwej tożsamości i – korzystając z rozmaitych funduszy – przywracają wiele miejsc zbiorowej pamięci. Rola władz samorządowych, co najmniej jako wspierających takie inicjatywy, jest nie do przecenienia.
Marian Walny, zastępca burmistrza, Luboń
Tytuł od redakcji