Według „Gazety Wyborczej” z raportu NIK, który oficjalnie będzie ogłoszony w przyszłym tygodniu, wynika m.in. że Polski Główny Inspektorat Ochrony Środowiska nie wie, co się dzieje z wwiezionymi śmieciami i czy poddaje się je utylizacji. W dokumentach o przewożonych śmieciach była podawana inna ich ilość, niż trafiała do odbiorców. W niektórych przypadkach różnica między tym, co zapisano w papierach, a rzeczywistą zawartością transportu wynosiła od 380 kg do prawie czterech ton. Zdarzało się, że dokumenty do GIOŚ docierały, gdy śmieci były już transportowane, co jest niezgodne z prawem. Nie było w nich informacji, kiedy śmieci wysłano, a wojewódzkie inspektoraty ochrony środowiska w Polsce, które mają obowiązek sprawdzać, jak są realizowane pozwolenia na przewożenie odpadów, robiły to wyjątkowo rzadko (na ponad 140 pozwoleń skontrolowały tylko 27).
Poza tym GIOŚ zezwalał – twierdzi NIK – na przywóz śmieci do Polski, nie pytając wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, czy zgadzają się na ich utylizację u siebie. Izba wymienia również przypadki, kiedy trasy ciężarówek wyładowanych śmieciami w ogóle nie były znane polskim służbom.
"Polska, Ukraina i Słowacja nie realizowały postanowień konwencji bazylejskiej z 1989 r. w zakresie zapewnienia skutecznego systemu kontroli transgranicznego przemieszczenia odpadów" – tak brzmi konkluzja raportu.
Jak pisze „Gazeta Wyborcza”, NIK ma też zastrzeżenia do polskiej straży granicznej, która w ciągu trzech lat wpuściła 55 transportów z odpadami, choć nie miały zezwolenia na wjazd.. NIK alarmuje też, że pogranicznicy nie mają urządzeń do identyfikacji rodzaju śmieci – np. minikamer, którymi mogą zajrzeć i rozpoznać, jakie śmieci są do Polski wwożone. Nikt też nie kontrolował, ile odpadów jest przewożonych, bo na przejściach wagi były albo nieczynne, albo nie posiadały odpowiednich legalizacji.
O podejrzeniu popełnienia przestępstwa w tej sprawie NIK powiadomiła już prokuraturę.
źródło: Gazeta Wyborcza
Komentarze (0)